Sasza i Misza, dwaj żołnierze ukraińskiej wojny w Donbasie, przeczekują bombardowanie w zrujnowanym, klaustrofobicznym wnętrzu w towarzystwie mówiących ludzkim głosem wypchanych psów, charta i pudla, oraz akwarium pełnego gadających rybek. Prowadzą dość absurdalne rozmowy, z których dowiadujemy się, że Wujo zakopał na pamiątkę w ogródku Trzech Ruskich, że kończy się pitna woda i że na podwórku leży zastrzelony Chłopczyn z rowerkiem, którego należałoby wnieść do środka i wypreparować jak psy. Rozmowy toczą się przy herbacie osładzanej do złudzenia przypominającej cukier trutką na psy, a całą sytuację komentuje zgryźliwie samowłączające się radio. Z czasem zwierzęta – a przewija się ich przez dramat sporo, od krów i knurów po gigantyczną, acz małomówną papugę – przejmują kontrolę nad tym mikroświatem.
Autorka pisze we wstępie:
„W tej groteskowej opowieści perspektywa ludzka miesza się z optyką zwierząt, a znany świat, choć pod ostrzałem, powoli znika w oparach absurdu. Czy stanowisko antropocentryczne jest jedynym uprawnionym? Kto ma prawo decydować o losie innych żywych stworzeń? Do czego zdolny jest człowiek i czy są jakieś granice? Zwierzęta, które zjadły swoich ludzi to sztuka o tym, co to znaczy umrzeć, być człowiekiem, przeżyć wojnę. To absurdalna, surrealistyczna, czarna komedia o wypychaniu, antropocentryzmie i konflikcie zbrojnym w Donbasie”.
Eksperymentalny w formie i treści dramat Ewy Sułek przejmuje grozą i bawi, a jej bohaterowie – w swym oczekiwaniu nie wiadomo na to, najpewniej na własna zagładę – kojarzą się nieodparcie z Beckettowskimi Vladimirem i Estragonem.