Poetycki, emocjonalny i osobisty dramat Prześlugi dzieli się na dwie części. W pierwszej czworo aktorów – trzy kobiety i jeden mężczyzna – balansuje między prywatnymi wypowiedziami (pisanymi na podstawie improwizacji) a odgrywaniem postaci. Każda z nich zaczęła dostrzegać jałowość zarówno w sobie samych, jak i wszędzie wokół, a narastająca frustracja prowadzi je do przewartościowania swojego życia. Dzielą się więc swoimi emocjami, pragnieniami, rozczarowaniami, poszukując innej drogi dla siebie. Chwilę zatem przysłuchujemy się rozmowie o złości i o tym, gdzie dokładnie w ciele się ona znajduje, a za moment lądujemy w kolejce po bilety do teatru, gdzie toczy się dyskusja o dziwieniu się światem. Druga część radykalnie zmienia charakter i styl utworu, przenosząc go gdzieś na pogranicze legendy czy mitu, poszukującego możliwości innego świata.
Rozedrgana, fragmentaryczna i celowo niespójna narracja pozwala autorce swobodnie podążać za skojarzeniami i przemyśleniami, które choć za nic nie chcą ułożyć się w spójną diagnozę rzeczywistości, to nie sposób ich już dłużej dusić w sobie. Pytanie o sens teatru i fikcji w obliczu wojny za progiem stoi więc obok nasyconej absurdalnym humorem wymianie informacji o grzybiarstwie (podobno grzybiarze wstają o 4:48, a więc o godzinie samobójców).
Ów chaos jest jednak celowy, gdyż wszystko to, co między nadmiarem emocji i pragnień a pustką i rezygnacją, stanowi zasadniczą treść dramatu. Tekst Prześlugi wyraża jednocześnie rozczarowanie rzeczywistością, zmęczenie, wycofanie, bezsilność i smutek, jak i z drugiej strony desperackie pragnienie (innego) życia. Poczucie zagubienia wyrastające na tym napięciu zdaje się zasadą organizującą konstrukcję sztuki.
Spośród fragmentów rozmów, ironicznych uwag i błyskotliwych obserwacji, przejmująco szczerych zwierzeń w monologach, spośród opowieści o tym, jak ktoś wciąż czeka na swojego księcia z bajki, a ktoś inny, pochłonięty codziennymi, żmudnymi obowiązkami, nie ma na to ani na nic innego czasu, jako kusząca alternatywa wyłania się szaleństwo. Nie jest to jednak do końca szaleństwo rodem z Upadku Joela Schumachera czy Spowiedzi szaleńca Strindberga, do których odniesienia pojawiają się w sztuce. W jednej z teatralnych scen, w których aktorzy na powrót wcielają się w postaci, czekająca na pociąg Anna, poruszona losem leżącego na szynach zranionego gołębia, rzuca mu się na ratunek i sama ginie pod kołami lokomotywy. Wszystkie życiowe rozterki, ogrom presji i emocji, rozpływają się w powietrzu w jednym, szaleńczym zrywie.
To jednak, jak się wydaje, nie tyle gest ostatecznej rezygnacji, ile raczej przebłysk możliwości radykalnie innego życia niż to, do którego jesteśmy przyzwyczajeni. Choć każdy przejąłby się losem gołębia, to przecież nikt rozsądny nie oddałby za niego życia, prawda? Co jednak, jeśli przestaniemy słuchać pieśni rozsądku, społecznych norm i oczekiwań, tylko popłyniemy za melodią własnej wrażliwości?
Tej szalonej, wyzwalającej fantazji poświęcona jest część druga sztuki, w której bohaterowie porzucają swoje życia i uciekają do lasu w ramiona obłędu. Tam czeka na nich tajemnicza, odwieczna bestia – Prastwór Perepłut. Jednocześnie zmienia się styl narracji: teraz Anna opisuje myśli i działania potwora, a język – grający w tym utworze pierwsze skrzypce – nasycony zostaje „mięsistą”, cielesną czy bliską natury metaforyką. W paszczy potwora giną wszystkie zmartwienia, słowa, pragnienia... i nie tylko. To, co w pierwszej części zaprzątało głowy bohaterów, teraz rozpuszcza się w prastarym Lesie – symbolizującym rodzaj pierwotnej harmonii. To świat poza uznanymi wartościami, demaskujący iluzję bezpieczeństwa, jaką zapewnia nam kultura czy moralność. W zamian pojawia się pradawna, pozaludzka esencja istnienia. Okazuje się więc, że pod hałasem i zgiełkiem owej cywilizacyjnej pieśni kryła się inna, piękniejsza melodia...