język polskijęzyk angielski

Ripper, Łukasz

Wszystko zaczęło się od złego planowania. Rząd Polski Ludowej postanowił, że będzie centralnie planował gospodarkę, wzięli się do tego podobnie jak moi rodzice do planowania założenia rodziny i jak moja szkoła podstawowa do planowania mojej przyszłości.
Z wszystkiego wyszła wielka chała, bo gospodarka centralnie się rozłożyła, rodziny jak nie było tak nie ma, a moja przyszłość... no cóż, lepiej przemilczeć.

Urodziłem się w tysiąc dziewięćset siedemdziesiątym szóstym roku na nie świadomce, było tak miło i błogo, że dopiero dwadzieścia pięć lat później zorientowałem się, że to nie moje życie tylko złudzenie, ale było cokolwiek za późno.

Taki był jakiś dziwny czas między "76 a "86, że wszystkie samotne matki były chyba trochę uśpione i nie bardzo wiedziały jak wychowywać dzieci! Owszem, były szczęśliwe, miały swoje pociechy, odsyłały je do przedszkola, szkoły, a same w tym czasie mogły pracować i to gdziekolwiek chciały, wszak nie było wtedy bezrobocia i każdy miał tam pracę, gdzie tylko zapragnął. Oczywiście muszę nadmienić z kronikarskiego obowiązku, że stanowiska pracy były sztucznie utrzymywane, ale wtedy to nie miało znaczenia. Ja pamiętam ów czas jak przez mgłę, ale za mgłą widzę lato, rękę mojej mamy wyciągniętą ku mnie, radosne uśmiechnięte oczy, na ulicy cicho i wesoło. Nie było wtedy tak wielu samochodów, chodniki i ulice nie były zatłoczone, wszystko było jakieś takie lżejsze, nie było ciśnienia i szaleństwa, była sielanka (w międzyczasie był stan wojenny, ale to mi gdzieś umknęło).
Sielanka przedłużyła mi się trochę, gdyż jak się człowiek przyzwyczai do opieki mamy, to trudno jest później się spod niej uwolnić. 
W roku 1989 runął nasz kochany opiekuńczy PRL i zaczął się kocioł! Nie byłem na to przygotowany, wielu moich kolegów nie było, do tej pory zadaję sobie pytania - jak to możliwe? 
Dlaczego?, albo - jak to?, a tak to, stało się i już, historia się zmieniła na moich oczach, ja nie miałem na to żadnego wpływu, zadecydowano za mnie, że tak będzie wyglądał mój nowy świat i tyle, a ty mały człowieczku nie wnikaj, bo jesteś za mały. No to dobra - mówię, wchodzę w ten temat, skoro nie ma innego wyjścia (przepraszam, wejścia), to wchodzę, wszak chyba lepiej jest wejść i dowiedzieć się, co dalej, niż nigdy nie spróbować.

No to jest rok 1989 kończę podstawówkę i pcham się do liceum ogólnokształcącego.
Nauczyciele już dawno wydali na mnie wyrok! - nie idź tam, nie dostaniesz się, a nawet jak się dostaniesz, to nie dasz sobie rady, to nie dla ciebie, ty jesteś za słaby, nie masz szans!!!
Ostatnie zdanie zadudniło mi w uszach, rozniosło się echem po mózgu i wnętrznościach i...
I uwierzyłem im. To był chyba ostatni raz, kiedy uwierzyłem władzy, władzy jakiejkolwiek, w tym przypadku władzy belferskiej. 
O dziwo jak na złość belfrom dostałem się do tego zakichanego liceum, ale miałem tak silną wiarę w to, że nie dam sobie rady, że zrobiłem wszystko, żeby tak się stało, i stało się.
Na koniec pierwszego semestru miałem cztery jedynki (przedmioty ścisłe), 70% nieobecności i piątkę z historii, ogólne przeświadczenie, że jestem do niczego, że świat jest zły, a szkoła głupia. Moja wiara w moją nieudolność była tak silna, że nie skorzystałem z wyciągniętej ku mnie ręki i poddałem się.
Och, jaka ulga, tak poddać się, już nie walczyć i niech sobie wszystko leci, a ja spokojnie poleżę i popatrzę z boku.  
Leżałem (tak leżąc leciałem... ostro) przez rok, po czym udałem się do szkoły zawodowej o profilu monter urządzeń chłodniczych, miałem wraz z kolegą naprawiać lodówki w gorącej Kalifornii, lata minęły i obydwoje nie mamy zielonego pojęcia, jak to się robi. Przy okazji zrobiłem kursy na spawacza gazowego, kierowcę, na hydraulika, młotkowego i sam Bóg wie co jeszcze.... ale jak coś jest do wszystkiego, to jest do niczego...
Zresztą nigdy nie lubiłem pracy fizycznej, pewnie dlatego do dnia dzisiejszego taką wykonuję. 
Któryś to już był rok z kolei, kiedy upomniało się o mnie wojsko, ale ja wcale nie chciałem, no bo musiałbym wykonywać rozkazy, a tego nie lubię, poszedłem więc do liceum wieczorowego. Rodzina oszalała ze szczęścia, wreszcie się chłopak przebudził - słyszałem dookoła.
Ale to nie była prawda, ciągle leciałem i byłem w letargu, a szkoła była jakby częścią tego dziwnego snu. Wojsko nie odpuściło, zawzięli się.
Zawziąłem się i ja, dzięki pewnemu generałowi dostałem służbę zastępczą na Uniwersytecie Jagiellońskim. Kolegium Broscianum, socjologia, filozofia i religioznawstwo, z tym że ja opiekowałem się budynkiem, a nie moim umysłem. W ciągu osiemnastu miesięcy umyłem około tysiąca okien, zamiotłem kilometry chodników oraz tony liści i śniegu.
Poznałem też wspaniałych ludzi, portierów, sprzątaczki, mechaników, elektryków itd. Pracując  z mozołem i w pocie czoła, poznając od środka klasę robotniczą zdałem maturę. - Ale szczęście - powiedziała mama, a i tata też odsapnął.
Miałem bodajże 24, lata furtka się otworzyła, poszedłem na egzamin z filmoznawstwa, ale się okazało, że nie znam zbyt dobrze wielu filmów i znów wylądowałem nigdzie. 
Będąc nigdzie leciałem.
Jakby mnie ktoś zapytał, co lubię w życiu najbardziej, to chyba latać.
Ciśnienie rosło, wykonywałem różne mniej lub bardziej głupie prace, żeby nie było, że nic nie robię.
Ciśnienie dalej rosło, gospodarka upadała w zastraszającym tempie, robiło się gorąco. Pomyślałem, że potrzebny jest  jakiś konkret.
Zapisałem się do Studium komputerowego (totalna abstrakcja), ale ukończyłem i mam dyplom technika informatyka, chociaż do tej pory bajt myli mi się z bitem, więc nie staram się ludziom naprawiać komputerów.
Ciśnienie było już tak duże, paranoja tak silna, a władza tak głupia, że nie było innego wyjścia jak wyjechać i złapać trochę świeżości w innym świecie.
To był dobry krok. Teraz mam trzydzieści lat, poznałem język angielski, inny naród, nabrałem dystansu do polskiej rzeczywistości, lecz ciągle dane mi jest pracować z klasą robotniczą, właściwie, chcąc nie chcąc, sam stałem się klasą robotniczą.

Sztuka, którą napisałem, jest sztuką o ludziach...
...o ludziach, którzy wyjechali z Polski z tych czy innych względów, ta sztuka nie jest o mnie, jest o wszystkich, których tu spotkałem.
Ta sztuka jest o miłości i nienawiści, o ciężkiej pracy z dala od domu, o tęsknocie za normalnością, za ciepłem, rodziną i krajem, który tak kochamy, a z powodu głupoty ludzi, złych ludzi, nie możemy do niego wrócić i żyć w świętym spokoju...
Łukasz Ripper

Sztuka autora: ZABIĆ SUPERWAJZORA JAK CZTERNAŚCIE TYSIĘCY KURCZAKÓW