Autorka porusza problem przemocy psychicznej w rodzinie. Sztuka ma charakter niemal monodramu. Kobieta, Małgorzata, odwiedza w szpitalu byłego męża, który jest unieruchomiony po wylewie. Nikt inny do niego nie przychodzi, dzieci nie chcą nawet o nim słyszeć. Opiekując się sparaliżowanym i bełkocącym mężczyzną Małgorzata opowiada o swoich relacjach ze znęcającym się nad nią mężem. Mówi bezpośrednio do niego, ale i wprost do widowni, jakby potrzebowała słuchaczy. Jej opowieść jest przerażająca, gorzka, ale brak w niej nienawiści, złości, agresji. Wspominając najgorsze chwile ich małżeństwa, na przykład kiedy mąż zamykał ją w ciemnej łazience czy zostawił na szosie z zapakowanymi w kartonowe pudła dopiero co kupionymi meblami, masuje mu bezwładne stopy. Jest w bezlitosny sposób opiekuńcza, łagodna, dobra. Uczestnicząc w tej spowiedzi mamy nadzieję, że sprawca tych wszystkich nieszczęść prawdziwie cierpi.
W drugiej scenie mężczyzna jest już w lepszej formie, zaczyna mówić, z pomocą Małgorzaty potrafi nawet zrobić parę kroków. Jest wobec niej czuły, cały czas zapewnia ją o swojej miłości. Małgorzata ironizuje. Wie, że jedyne, czego boi się jej mąż, to zostawienie go w przytułku. Małgorzata wie. To jest jej zemsta.
Nie ma w tym tekście katharsis. Ciężar jest zbyt ciężki. Trudno wystawić rachunek za nieudane życie. Jedyne, co pozostaje, to ratować siebie najszybciej jak się tylko da. Dlaczego Małgorzata wyrwała się z matni dopiero po 30 latach? Na to pytanie nawet ona nie zna odpowiedzi. Jedno jest pewne, lepiej późno niż wcale, choćby po to, żeby uratować choć część siebie.
Sztuka napisana jest z ogromną kulturą, literackim językiem, który jednocześnie brzmi naturalnie i nie szeleści papierem. Jest bardzo wprost. Autorka nie sili się na dramatyzowanie, fabularyzowanie, nie szuka suspensu, chce opowiedzieć tę historię prosto do widowni, twarzą w twarz, bez upiększeń ani jakichkolwiek niepotrzebnych zabiegów. To szczerość i bezpośredniość jest siłą tego tekstu.
Joanna Olczak dla ADiT