Historia z morałem i ku przestrodze opowiedziana w trzech scenach
występują: Marie 30 letnia wielbicielka Presleya Bill jej mąż, pracownik londyńskiego metra; w wolnych chwilach wciela się w Króla Nicola 38 letnia siostra Marie; pomaga jej zajmować się dziećmi Konferansjer Jajcarz prowadzi konkurs na najlepszy sobowtór Elvisa
W sztuce King and Me Hanif Kureishi pokusił się o obnażenie duchowej pustki kolorowych produktów pop kultury, która w obecnych czasach stała się prawdziwym opium dla mas. Bohaterowie Kureishi to zazwyczaj mieszkańcy wielkich miast, którzy egzystują gdzieś na marginesie głównego nurtu życia. Autor chciałby im dać cień nadziei na odmianę losu szansę na rozwój i lepsze życie.
Marie i Bill, rodzice dwójki dzieci, para o mentalności nastolatków, pokładają wielkie nadzieje w mającym się wkrótce odbyć Konkursie na Najlepszego Elvisa. Jeśli zdobędą główną nagrodę ruszą do Memphis. Użyją życia, może dołączą do profesjonalnych sobowtórów, może zrobią pieniądze i karierę. Marie liczy na to bardzo, bo rzeczywistość taka, jaka jest przynosi jej same rozczarowania. Nędzne osiedle domów komunalnych, rozwrzeszczane dzieci, z którymi nie ma kontaktu. Dlatego ślęczy nad kostiumem dla męża, ćwiczy z nim układy choreograficzne, przepytuje go z biografii Króla. Bill uwielbia Króla, to fakt, ale w gruncie rzeczy godzi się na tę komedię tylko ze względu na żonę. A ta wysyła dzieciaki do mieszkającej piętro niżej siostry, puszcza na cały regulator Love Me Tender i tańczy nago przy otwartym balkonie. Jej życie to jeden wielki sen o Elvisie. W łóżku mąż i Elvis stapiają się w jedno. Można nawet zaryzykować stwierdzenie, że bóstwo wciela się w kapłana, aby ten mógł odbyć stosunek z wyznawczynią. Tak Marie jest mistyczką i molestuje męża, aby wygrał konkurs. Nadchodzi Wielki Dzień. Bill wyrusza po Złote Runo i wraca z pustymi rękami. I coś w nim pęka. Od tej chwili zaczyna się buntować przeciwko domowej tyranii Króla.
Marie i Bill są wiernymi wyznawcami kultu. Ich mieszkanie jest świątynią przed zdjęciami płoną czerwone świece, kiepską tapetę zdobią plakaty z Idolem. Można powiedzieć, że padli ofiarą stworzonej przez siebie sekty Kultu Świętego Elvisa. Pierwszy ocyka się Bill. Zdaje sobie sprawę z własnej śmieszności, z bezprzykładnego odlotu żony (bo nie jest to nawet romantyczne marzycielstwo). Jego odruchy są najpierw na wpół świadome. Wygraża pięścią swojemu bóstwu niczym upadły Harvei Keithel w filmie Zły Porucznik. Tyle tylko, że Keithel zwyrodnialec otrzyma ostatecznie jakąś wiadomość z góry; Bill nie doczeka się jej nigdy. Modli się do martwego boga. Co dla mnie zrobiłeś?! Ja tu zasuwam, a ty nic! krzyczy. To prawda. Tyle lat poświęcenia, wiernego kultu, adoracji i nic. Żadnej nagrody. Żadnego znaku, sygnału. Tylko brak forsy i przyszłości; codzienność, beznadzieja. Bill zarządza odwyk. Zrywa ze ścian plakaty ikony. Marie jest w szoku. Jest bardziej uzależniona niż mąż. Bill stara się przekonać Marie, że mogłaby skończyć szkołę średnią i pójść na studia. Nie brakuje jej przecież inteligencji. Gdyby spróbowali razem zawalczyć o lepszą przyszłość, to może przed czterdziestką zawitają do cichej przystani: będę mieli dom z ogródkiem w miłej dzielnicy, perspektywy dla dzieciaków to wszystkiego, co składa się na tak zwany sukces. Marie słucha jego opowieści z otwartymi ze zdziwienia ustami. Czy potrafi żyć bez codziennych mszy i odurzania się muzyką? Czy zrezygnuje z kultu jednostki? Czy jest w stanie otworzyć się na inny świat?
Kureishi ma bez wątpienia niebywałą zdolność do wkraczania w mentalność i język rodziny Bundych. Obnażenie patologicznych cech świata sekciarzy pop kultury jest ciekawym zabiegiem artystycznym. Okazuje się, że rock and roll może służyć nie tylko wyzwoleniu, ale również... zniewoleniu. W myśl zasady, że co za dużo, to niezdrowo.