To miał być wieczór radości i triumfu, wieczór zachwytów i pochlebstw – a stał się katastrofą. Alma i Robert, oboje pod pięćdziesiątkę, są aktorskim małżeństwem z długoletnim stażem. Wracają do domu po premierze – zagrali Kto się boi Wirginii Woolf. Z sukcesem, jak można sądzić. Ich gośćmi są Hedda i Jonas, oboje tuż po czterdziestce. On jest wziętym psychologiem i terapeutą, ona aktorką z tego samego teatru co Alma. I na tym podobieństwa się kończą. Hedda jest z tzw. "ławki rezerwowych". O takiej pozycji, jaką ma Alma, może tylko pomarzyć, a jednak nie widać w niej zawiści. Jest tylko rozgoryczona świadomością marnowanego czasu i utraty szans, mimo to zachowuje się bardzo dzielnie. Obsypuje komplementami zarówno Almę, jak i Roberta. Wygląda na to, że jest pełna uznania dla ich aktorskiego kunsztu. Jednakże od samego początku pojawiają się zgrzyty. Alma jest w stosunku do Roberta coraz bardziej nieprzyjemna. Zaczepna i poirytowana, z czasem staje się dojmująco złośliwa. Spokój i opanowanie Roberta rozjuszają Almę tym bardziej. Lejący się obficie alkohol nie sprzyja łagodzeniu eskalującego konfliktu. Padają bolesne słowa, wzajemne oskarżenia. Ich związek rozpada się z minuty na minutę, ale dramat polega na tym, że ci dwoje się kochają. I potrzebują. Ale jest za późno, przestali się rozumieć. Hedda i Jonas, początkowo starający się załagodzić sytuację, zostają wciągnięci w wir niekontrolowanych emocji. Okazuje się, że także ich związek jest daleki od ideału. Pasy bezpieczeństwa pękają. Każde z nich jest otwartą raną, każde z nich na co dzień walczy z rozpaczą. I każde z nich pokazuje swoje okrucieństwo, nawet Hedda – co w finale doprowadza do tragedii.
Ta sztuka to okrutna wiwisekcja. Większość widzów odnajdzie w niej lustro dla siebie samych, usłyszy strzępy własnych słów i myśli. Brzmi groźnie, jak ciężka, mordercza psychodrama. Ale autor znalazł złoty środek, doskonale wyważył proporcje między śmiechem i łzami. Ze złośliwym poczuciem humoru wciąga nas w zastawioną pułapkę. Kiedy już w nią wpadniemy, zmusi nas do zastanowienia się nad własnym życiem. Nad swoimi wyborami. Szlachetnymi, tchórzliwymi, podłymi, nieszczęśliwymi... Chciałoby się rzecz: miłość – to nie takie proste...
Ta sztuka, przy całej swojej uniwersalności, bardzo wiele mówi o teatrze i aktorach. O tym, jak ciężki, a czasami okrutny to kawałek chleba. Ile w nim bólu. Ile goryczy i niespełnienia. I jak bardzo trzeba kochać ten zawód, żeby móc go uprawiać.
W stosunku do swego amerykańskiego pierwowzoru to sztuka ostrzejsza, odważniejsza i głębsza. W teatralnym slangu określa się takie teksty jako aktorskie "mięcho". Do grania – sama radość. A i widzowie tego oczekują...