Raj ma strukturę pokręconą jak (pozornie) bezładnie zmięty kawałek sznurka. Jednak w tym szaleństwie jest metoda, a pójście za rzuconym nam przez Franzobla końcem tej plątaniny przynosi wiele zabawy i intelektualnej przyjemności. Na scenie jest trzech mężczyzn, każdy jest postacią, którą gra, i zarazem aktorem, który gra daną postać. Scena jest sceną, a zarazem jakąś nieokreśloną przestrzenią, która momentami pretenduje nawet do miana piekła.
Sztuka zaczyna się od tego, że dwaj z trójki bohaterów wyłaniają się z podkopu. Ucieczka z, jak mówią, więzienia udała się, ale owi nieszczęśnicy, którzy tak gonili za iluzoryczną wolnością, nie wiedzą, gdzie są, doskwiera im głód oraz ból istnienia. Ta dwójka to notoryczni mordercy, jednak zaraz za nimi wyłania się trzeci bohater, naukowiec, który przeprowadzał mordercze eksperymenty na ciałach i umysłach ludzkich (tworząc m.in. protezy mózgu).
Początek omówienia oddaje charakter i styl tekstu austriackiego autora. Bohaterowie orientują się, że są aktorami na scenie, jednak czy w klasycznym, "normalnym" teatrze, czy też ten teatr to jedynie złudzenie (publiczność to makieta, a śmiechy i oklaski puszczane są z offu), pułapka, w jaką zostali złapani? Powtarzalność ich losów ("ja tu umieram co wieczór"), powtarzalność całych fragmentów tekstu czy pojedynczych kwestii świadczy, że owi bohaterowie tkwią w pułapce, z której nie wyzwoli ich nawet śmierć.
Tekst jest zabawnym i gorzkim dramatem metafizycznym. To co serio zmienia się w żart, a żart nagle zmienia się w głęboką metaforę. Materiał na znakomity popis aktorski z zamienianiem się rolami włącznie. Szalona, pokręcona, pomysłowa, zabawna i niegłupia sztuka.