Mówi do nas mężczyzna w swoich najlepszych latach, typ "prawdziwego faceta", z zewnątrz twardy, w środku czuły. Pali jednego za drugim i opowiada o swojej zmarłej żonie, która leży gdzieś obok w trumnie, a wokół kłębią się goście pogrzebowi. On ma za chwilę wygłosić mowę pożegnalną i trochę sobie przed nami drze łacha z tego, że będzie mówił wzniośle i używał wyszukanych słów, takich jak „zaiste". Prawdy w tym nie będzie za wiele. Jego prawdziwą mową jest więc pewnie to, co mówi do nas. Wspomina pierwszy raz, kiedy ją ujrzał, ale też nie odmawia sobie długiej dygresji na temat samochodów. Dowiadujemy się, że dorastał w bidulu, że ona była sporo od niego starsza, że zmarła na raka i że ich miłość była największym szczęściem w ich życiu.
"...i dlatego żyjcie pełnią życia, obojętnie, jakie by ono miało waszym zdaniem być, do dna. Tak, żyjcie, musicie żyć, bo inaczej zostanie z was sama żałość. Mówię wam."
Do końca nie wiadomo, czy ta sytuacja jest realna, czy też mamy do czynienia z duchem zamkniętym w pętli czasowej. Jego historia długo wydaje się bardzo zwyczajna, nie ma ani pikantnych szczegółów, ani innych mocnych akcentów. Kiedy się go tak słucha, jak opowiada o czasach sprzed Internetu, sprzed komórek, narasta sentyment za tym, co dawno odeszło bezpowrotnie. Jednak pod koniec daje się ponieść wspomnieniu ciała zmarłej i rozkoszy, jaką razem przeżywali – i zdradza nam pewien sekret, który ona wyjawiła mu w ostatnich słowach. On ten sekret znał już wcześniej.
"...chcę tylko, żebyście wiedzieli, żebyście sobie zdawali sprawę, że było warto. Warto było zrobić wszystko, co zrobiłem, co może tradycyjnie uchodzi za złe, a w każdym razie dalekie od utartych ścieżek... ani minuty bym z tego nie zmienił. Ani jednej sekundy."
Owszem, powierzchownie rzecz biorąc można uznać, że Neil LaBute serwuje nam szokującą historię współczesnego Edypa. Ale zmusza nas też, by zastanowić się głębiej nad naturą miłości i nad tym, czy związek miłosny między dorosłymi ludźmi, którzy przypadkiem są matką i synem, naprawdę zasługuje na potępienie.
Monodram nieco w stylu Erica Bogosiana czy Conora McPhersona, lecz cieplejszy, ironia raczej z przymrużeniem oka, więcej wewnętrznego bólu niż agresji.
Polska prapremiera pod tytułem Wraki - 22 czerwca 2013, Teatr Konsekwentny, Warszawa